poniedziałek, 5 maja 2014

Tęskniąc za Warszawą: Sierra Nevada Torpedo, De Molen Spanning & Sensatie

Post wracający do zimnej Warszawy, bo to tam po raz pierwszy spróbowałam Sierry Nevady. Niby z Krakowa jakoś bardzo nie po drodze, wyprawa którą trzeba było planować sporo wcześniej, ale jednak tęsknię za możliwością pojechania do stolicy od czasu do czasu. Oczywiście przede wszystkim ze względu na towarzystwo, ale - nie myślałam, że kiedykolwiek to napiszę - również ze względu na samo miasto.

fot. Kiriwina


Bo Warszawa to moloch przesłaniający resztę kraju (ileż to się mówi w ogólnopolskich mediach o rozgrywkach lokalnych polityków w stolicy zupełnie ignorując problemy innych, skądinąd również dużych polskich miast), przywłaszczający sobie główne siedziby większości firm i przez to puchnący od przyjezdnych szukających pracy, którzy wyludniają inne regiony by wynajmować koszmarnie drogie mieszkania i pracować na Służewcu. A do tego żaden argument o zniszczeniach w czasie Powstania nie zmieni tego, że jest to to miasto brzydkie i dotknięte urbanistycznym chaosem.

Kiedy jednak wyjedzie się poza cepeliową, odbudowaną starówkę i wyrastające rzadko jak włosy na głowie łysiejącego urzędnika wieżowce w samym centrum można zobaczyć bardziej urzekające oblicze tego miasta, kryjące się w klimatycznych kawiarniach, małych restauracjach na końcu świata serwujących pyszną indyjską kuchnię w obwieszonym kiczowatymi bibelotami namiocie, knajpkach i multitapach których jest podobno coraz więcej, w klubach muzycznych kryjących się w najdziwniejszych zaułkach, w historycznych miejscach które nie zachwycają swoim widokiem tak, jak włoskie katedry ale potrafią urzec swoją atmosferą.

I o ile Warszawa nigdy nie kojarzyła mi się ze społecznym awansem, nigdy nie tęskniłam za wielkim miastem i jego frenetycznym życiem, o tyle powolne odkrywanie uroków stolicy, zasłanianych wszelkiej maści Złotymi Tarasami i zakrzykiwanych przez bijących się o fotel prezydenta polityków może być prawdziwą przygodą. I często właśnie te stare, niedoceniane miejsca w których rozkwita podskórne, kawiarniane życie są najbardziej warte uwagi.

Sierra Nevada Torpedo, extra IPA
fot. Kiriwina

To właśnie w Warszawie pierwszy raz spróbowałam piwa - ikony, czyli znanego wyrobu z browaru Sierra Nevada, jednego z najsłynniejszych rzemieślniczych browarów w Stanach Zjednoczonych. Torpedo, z chmielem Citra który w momencie wypuszczania tego produktu na rynek nie był tak popularny jak dziś, stało się swego rodzaju modelem amerykańskiego IPA. I, muszę przyznać, nie bez racji.

Pachnie wspaniale: jest nieco cytrusowe, ale wyczuwalne są też owoce egzotyczne (przede wszystkim ananas) i zioła. Barwa jasna, złota wpadająca w miedzianą i nietrwała piana.

Jest gorzkie, ale nie jest to przesadna, wykręcająca goryczka: piwo jest chmielone na zimno, co oznacza, że dodawany jest on w trakcie refermentacji żeby zwiększyć aromat, ale nie gorycz. Torpedo jest kilka razy przepuszczane pod ciśnieniem przez filtr z szyszkami chmielu, by jeszcze zwiększyć obecność olejków aromatycznych. To dlatego ma tak intensywny aromat, a przy tym jest bardzo pijalne.


Sierra Nevada Torpedo, extra IPA
fot. Kiriwina

Mocna, alkoholowa podbudowa i zdecydowany, gorzki finisz. Wniosek jest jeden: Torpedo to jedno z najlepszych IPA, jakiego dane mi było spróbować. Właśnie to bogactwo aromatów przy dobrze zaakcentowanej, ale nie przesadnie ściągającej goryczce sprawia, że chce się po nie sięgać. Piwo jest wytrawne mimo wyczuwalnego posmaku karmelowego słodu, mocno wybija się w nim alkohol i całość komponuje się znakomicie. Oczywiście przesadą byłoby napisać, że to najlepsze India Pale Ale na świecie i żadnego innego pić nie warto - ale na pewno jest jednym z najlepszych i na pewno każdemu polecam go spróbować.

fot. Kiriwina

Przejdźmy zatem do de Molena, który, niestety, nie stał się po pierwszej próbie moim ulubionym piwem. Krótko: jechał spirytusem.

Russian Imperial Stout o dużej zawartości alkoholu (9,8 %), na słodach palonych i wędzonych, z dodatkiem kakao, chili i morskiej soli, edycja limitowana. Brzmiało naprawdę obiecująco. Na ratebeerze zresztą stoi bardzo wysoko. Prosta, ciekawa w swojej nieczytelności etykieta typowa dla tego browaru.

Nad zapachem kawy i suszonych owców unosi się, niestety, mocny i brutalny alkohol. I on także, z wulgarnością czerwonych świateł klubu go-go wybijających się ponad wszystkie uliczne szyldy i neony, dominuje w smaku, całkowicie przykrywając bogactwo nut czekoladowych, kawowych. Znika również ów wyczekiwany, pikantny posmak który utopiony w drażniącym spirytusie. Piwo gęste jak przystało na imperial stouta, niewiele jednak z tej gęstości wynika dla poprawienia smaku.

De Molen Spanning and Sensatie
fot. Kiriwina
Niestety, kolejne podejścia do De Molena nie zmieniły mojej opinii o tym browarze, choć zewsząd słyszę, że produkuje świetne piwa. Może się nie znam, może źle trafiam, nie wiem. Póki co: zdecydowane nie. Możliwe, że po raz kolejny trafiłam na zepsutą partię, choć data przydatności do spożycia wskazywała, że piwo powinno być w porządku.

De Molen Spanning and Sensatie
fot. Kiriwina
Tym razem zdecydowanie warto było spróbować Torpedo. Zaś dla browaru De Molen mam takie samo, jak dla Julio Cortazara, nie palące mostów "może kiedyś".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz