fot. Małżonek |
Dużo ludzi lubi narzekać, że znajomi chwalą się na fejsaczku, co jedli, gdzie byli albo ile mają pieniędzy. Mnie też zdarza się uśmiechnąć widząc, jak ktoś w kolejny raz podkreśla, że właśnie przebywa za granicą, daje do zrozumienia, że kupił sobie nowego iPhone'a albo niby przypadkiem chwali się nowo wyremontowaną kuchnią. Smutna prawda jest jednak taka, że robimy to wszyscy. Wszystko, co umieszczamy na portalach społecznościowych jest pewnego rodzaju kreacją, tak jak kreacją jest (nomen omen) ubiór i makijaż na wspólną imprezę. Czyż nie obrabiam w pocie czoła zdjęć z wakacji, żeby pokazać, w jakich byłam pięknych miejscach? Nie wybieram tylko tych fotek, na których wyszłam korzystnie? Nie informuję o sukcesach życiowych? Oczywiście, że to robię.
Bram Stocker Festival czyli przykładowe zdjęcie z mojego fejsa |
Tak naprawdę kreujemy się przecież cały czas. Musimy. Bo inaczej nie dostaniemy pracy, właściciel mieszkania nie zachce nam go wynająć, poobraża się rodzina, znajomi uznają, że nie ma o czym z nami gadać. Kto zna to uczucie, kiedy w eleganckich ciuchach na kolejnej rozmowie kwalifikacyjnej odpowiadając po raz setny na te same pytania ("Co panią motywuje do pracy?" - "Pieniądze", "Dlaczego chce pani u nas pracować?" - "Nie chcę u was pracować, chcę byczyć się na Karaibach. Jestem pewna, że praca u państwa będzie tak samo nudna, jak moje dotychczasowe zajęcie, ale jest szansa, że mnie przyjmiecie i zapłacicie mi więcej, niż poprzednia firma" i tak dalej), ma się poczucie, że ktoś z nas robi tresowane zwierzę w cyrku, że to co umiemy i jacy jesteśmy jest mniej ważna od tego, jakie wywieramy wrażenie? C'est la vie.
Owszem, w niektórych przypadkach jest w tym dużo przesady (zdarzało mi się cudem powstrzymać przed napisaniem komuś "tak, wiemy, że jesteś w Kanadzie/w Tajlandii/mama kupiła ci samochód), ale przecież akurat facebook oferuje cudowną opcję "ukryj", która pozwala uwolnić się od tego typu natręctw. Szkoda, że nie ma takiej w życiu.
fot. Małżonek |
Po tym, jak Pszeniczne z browaru Majer dostało drugie miejsce w swojej kategorii na festiwalu Birofilia w 2013 roku specjalnie nadłożyliśmy drogi wracając od rodziny, żeby zahaczyć o Gliwice. Szczęściem piwo można było kupić na wynos (co prawda tylko w drogich, ciężkich butelkach ale za to można taką później umyć i przychodzić po uzupełnienie), bo inaczej ktoś musiałby się poświęcić, żebyśmy mogli dojechać bezpiecznie do domu. Szkoda tylko, że akurat nagrodzonego pszenicznego nie udało nam się dostać - chwilowo dostępne było tylko Jasne.
Fajnie, że jest takie miejsce w Gliwicach, że można tam coś zjeść i wypić piwo warzone tuż obok. Bo to wielka frajda usiąść przy stoliku z przyjaciółmi i napić się na miejscu, tak jak to tradycyjnie robi się w Czechach (dobrze zgadłeś, drogi czytelniku - właśnie się chwalę, że byłam za granicą. Zachowaj czujność!). Lokalne piwo, jedzenie, towarzystwo i humor rosnący wraz z liczbą spożywanych kalorii - to największy walor tego typu miejsc i nawet, jeśli podawane w nich trunki nie zawsze są wybitne, to nie zwraca się na to aż takiej uwagi. Mogą być po prostu wystarczająco dobre.
fot. Małżonek |
Majer Jasne to Kellerbier (rodzaj niefiltrowanego i niepasteryzowanego lagera). Żadnego "ę ą", żadnych amerykańskich chmieli (o dziwo), żadnych interesujących dodatków. I dobrze, bo to jest coś, co pije się w słoneczny weekend do obiadu, szkoda tylko, że smak nie jest pełniejszy. Gdyby było trochę bardziej aromatyczne i mniej wodniste mogłabym uznać, że to dobre, lekkie, sesyjne piwo. Niestety, trochę mu do tego brakuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz