Różnica jest jedna: my właściwie jechaliśmy jak to zwykle w weekend na piwo (i to oficjalnie!), z tym, że tym razem musieliśmy przebyć długą i męczącą drogę. Poranek w autobusie był senny, za oknem mglisto i chłodno, ale warto było się przemęczyć. Około 13.00 znaleźliśmy się na przedmieściach Budapesztu i mogliśmy wreszcie odpocząć przy naszym ulubionym trunku.
fot. Kiriwina |
Browar Rotburger przywitał nas słońcem, zielenią, przewiewnymi wnętrzami oraz zimnym piwem, co po ładnych kilku godzinach jazdy i kilku zimnych postojach było istnym wybawieniem. Knajpka urządzona jest w ten sposób, że za szybą widać sporą część browaru i można oglądać piwowarów przy pracy. Jest to z pewnością spore urozmaicenie choć wadą takiego rozwiązania są momentami duszące zapachy buchające z tanków (w przeważającej części, niestety, kukurydziane).
Rotburger powstał w 1993 roku dzięki pomocy niemieckich przyjaciół właściciela, którzy przekazali mu technologię wyrobu piwa. Dlatego warzy się tu wyłącznie w stylu niemieckim i, przynajmniej jak na razie, nie są planowane żadne zmiany. Sama nazwa browaru jest zresztą "zniemczoną" nazwą miejscowości, w której się on znajduje: Pilisvörösvár, czyli Czerwony Zamek (inna niemiecka wersja nazwy to Werischwar).
fot. Kiriwina |
W Rotburgerze warzy się około 1000 l dziennie, część sprzedawana jest w petach.
Gdyby nie nasz tłumacz, czyli Peti, nie tylko nie wysłuchalibyśmy powyższej historii, ale nawet nie zamówilibyśmy piwa. Na szczęście udało się pokonać barierę językową i mogliśmy spróbować miejscowych specjałów: jasnego, ciemnego, jasnego niefiltrowanego i półciemnego. Trzy pierwsze były smaczne, choć nie jakieś wyjątkowe: ot, lekkie (nawet wersja ciemna, z jedynie niewielkim palonym posmakiem), nie wyróżniające się piwo. Największe powodzenie miało piwo półciemne: sporo słodsze, nieco cięższe, karmelowe. Uwarzone zostało na dziewiętnastolecie browaru, a ponieważ miało duże powodzenie nie wycofano się z jego produkcji.
fot. Kiriwina |
Jedzenie dobre, w knajpie Istvantanya, odkrytej dzięki cudom epoki internetu i social media czyli forom, blogom i portalom takim jak fourquare. W środku czysto, miło, po trzy widelce na klienta i kelner popijający koniak za barem. Ceny bardzo przystępne, dzielnica z pewnością nie turystyczna. Czyli miejsce, które na pewno warto odwiedzić.
fot. Kiriwina |
fot. Kiriwina |
Spróbowaliśmy też piwa wiśniowego, do którego browar dodaje koniaku ze względu na fakt, iż owoce zmniejszają zawartość alkoholu, a zasadą Rizmajera jest unikanie dosładzania wyrobów i używania cukru do podbijania mocy. Dostępne było także piwo kukurydziane (ponad 50% kukurydzy, według właściciela nawet wyroby meksykańskie nie mają tyle), bardzo aromatyczne i ciekawe w smaku.
Wygotowany słód. fot. Mateusz Lech |
Właściciel Rizmajera był niezwykle rozmowny i chętnie pokazał nam swoje królestwo. Widać było, że to pasjonat, zadowolony że może się z nami podzielić swoją wiedzą. Chętnie odpowiadał na wszystkie pytania i wielokrotnie podkreślał, że wszystkie produkty są warzone tylko na naturalnych składnikach.
W Rizmajerze używa się przede wszystkim słodu produkowanego na Węgrzech. Jest to o tyle problematyczne, że węgierski słód jest przeznaczony głównie na eksport, więc część składnika trzeba de facto kupować za granicą. Czasami używa się także specjalistycznych słodów belgijskich.
fot. Mateusz Lech |
Standardowo w ofercie jest pięć rodzajów: jasne, miodowo-imbirowo-pomarańczowe (było uwarzone jako produkt sezonowy, ale się przyjęło), porter, kukurydziane oraz wiśniowe. IPA, której mogliśmy spróbować w browarze to, jak już pisałam, piwo uwarzone przez browar kontraktowy, który właśnie się otwiera (za wcześnie przyjechaliśmy, by do niego zajrzeć, ale może następnemu turnusowi się uda).
fot. Mateusz Lech |
4-go (dzień po naszej wizycie) piwo miało być poświęcone z okazji dnia św. Floriana. Usłyszeliśmy również po raz drugi historię boomu na małe węgierskie browary kilkanaście lat wcześniej (było ich ponad 300). Wiele z nich splajtowało z powodu podatków i konkurencji koncernów, które narzucały bardzo niskie ceny.
fot. Mateusz Lech |
fot. Kiriwina |
Dalszą szczęść dnia przeznaczyliśmy na zwiedzanie, tym razem Wzgórze Zamkowe i okolice. Najpierw chcieliśmy wejść do synagogi (największa w Europie, druga największa na świecie), niestety ze względu na odbywający się w mieście kongres była zamknięta i otoczona kordonem policji. Wdrapaliśmy się zatem na wzgórze żeby podziwiać panoramę Budapesztu.
O ile samo miasto nie robi jakiegoś gigantycznego wrażenia, to fakt iż Buda położona jest wyżej i ma doskonałe punkty widokowe zdecydowanie podnosi jego walory. Mosty, parlament, Dunaj i bazylika św. Stefana widziane z góry, do tego samo "miasteczko" na wzgórzu - naprawdę warto to zobaczyć. Nie udało nam się wejść do kościoła św. Macieja (było już za późno), ale i tak wycieczka była wyjątkowo udana.
fot. Kiriwina |
Po części kulturalno-edukacyjnej poszliśmy spotkać się ze znajomymi w Eco Cafe, kawiarni zbierającej bardzo dobre opinie. Ponieważ jednak po drodze spotkaliśmy grupę pod przewodnictwem organizatora wycieczki, która poleciła nam znajdujący się nieopodal mikrobrowar nastąpiła nagła zmiana planów. Tak trafiliśmy do Cactus Juice, knajpki o, podobno, westernowym wystroju, smacznych przekąskach i bardzo ciekawej ofercie piwnej.
fot. Kiriwina |
Spróbowaliśmy trzech gatunków piwa: Sharewood, wiśniowego oraz miodowego. To pierwsze naprawdę udane, ciemne, o wysokiej, pulchnej pianie. Pachnie kawowo, w smaku również czuć kawę i nieco torfowych, palonych nut. Śliwkowe z kolei wyglądało jak kompot i podobnie jak kompot, z tym że alkoholowy, smakowało: bardzo dziwne, oryginalne piwo. I, zasadniczo, smaczne. Co do miodowego to zostało ono jednogłośnie okrzyknięte piwem o smaku ogórków kiszonych.
fot. Kiriwina |
Dzień trzeci to wizyta w browarze Legenda Sor, otwartym miesiąc wcześniej. Widać było różnicę między tym a poprzednimi browarami: z jednej strony profesjonalny sprzęt (również do butelkowania), z drugiej chaos i nieco bałaganu. Piwowarzy powitali nas bardzo serdecznie, zapewniając, że możemy po części "oficjalnej" bez problemu indywidualnie przechadzać się po browarze i oglądać proces produkcji. A że akurat odbywało się warzenie, było co oglądać.
fot. Kiriwina |
W pierwszym pomieszczeniu znajdowały się tanki, w których powstaje brzeczka - mają po 250 l - oraz jeden do gotowania jej z chmielem (chmiel dodawany jest po 10 minutach gotowania, z wyjątkiem chmieli aromatycznych które dodaje się po jakichś 60 minutach, pod sam koniec; piwa są chmielone również na zimno). Z niego piwo przechodzi przez system chłodzenia i spływa do kolejnych pomieszczeń.
Spróbowaliśmy słodów i wąchaliśmy charakterystyczne chmiele Citra i Simcoa, co miało nam ponoć zrekompensować chwilowy brak flagowego produktu Legendy: piwa Poker Face, czyli pale ale. Jeśli można mówić o flagowym produkcie browaru, który istnieje dopiero miesiąc (a podobno już zdobył wielką popularność).
fot. Kiriwina |
Najciekawszym dostępnym piwem był Brutal Bitter: bardzo aromatyczny, pachnie mango i cytrusami. Gorzkie, ale nie przesadnie, bardzo dobre piwo. Do domu zabraliśmy ładnych kilka butelek, niestety większość z nich padła ofiarą podróży (albo niezbyt delikatnego obchodzenia się z cudzymi torbami) i do Krakowa dojechały wśród odłamków szkła tylko dwie całe butelki: Brutal oraz Six Fingers, czyli Weizen o herbacianym kolorze, drożdżowym zapachu, lekko kwaskowy, nieco chyba zbyt nasycony CO2.
fot. Kiriwina |
Z przykrością opuściliśmy zielony ogródek Legendy i bogactwo jej baru by ruszyć w drogę powrotną. To był naprawdę udany weekend i jeśli o mnie chodzi nie mogę się doczekać kolejnych Beer Concept Tour.
Bardzo dobrze trafiłaś z tym wpisem, jako że w przyszłym tygodniu wybieram się do Budapesztu właśnie (we własnym zakresie, nie zorganizowanie). Zobaczymy, które z polecanych przez Ciebie miejsc uda się odwiedzić, a wiele z nich brzmi ciekawie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Rafał
I jak wrażenia? Udało się coś zwiedzić? :)
UsuńI wpuścili Was nawet do tanków? Też tak chce!
OdpowiedzUsuń