wtorek, 7 maja 2013

Budapeszt Concept Tour, czyli długi piwny weekend

Piąta rano, stacja benzynowa przy ulicy Łużyckiej. Wszyscy chyba czują się dość dziwnie, jak przed wyjazdem na kolonie: większość z nas zna tylko jedną - dwie osoby w grupie, wszyscy z plecakami, butelkami wody, podręcznymi torbami z prowiantem. Niektórzy podwożeni na miejsce przez znajomych, którzy w tym przypadku pełnili rolę rodziców odwożących dzieci na miejsce spotkania.

Różnica jest jedna: my właściwie jechaliśmy jak to zwykle w weekend na piwo (i to oficjalnie!), z tym, że tym razem musieliśmy przebyć długą i męczącą drogę. Poranek w autobusie był senny, za oknem mglisto i chłodno, ale warto było się przemęczyć. Około 13.00 znaleźliśmy się na przedmieściach Budapesztu i mogliśmy wreszcie odpocząć przy naszym ulubionym trunku.

fot. Kiriwina

Browar Rotburger przywitał nas słońcem, zielenią, przewiewnymi wnętrzami oraz zimnym piwem, co po ładnych kilku godzinach jazdy i kilku zimnych postojach było istnym wybawieniem. Knajpka urządzona jest w ten sposób, że za szybą widać sporą część browaru i można oglądać piwowarów przy pracy. Jest to z pewnością spore urozmaicenie choć wadą takiego rozwiązania są momentami duszące zapachy buchające z tanków (w przeważającej części, niestety, kukurydziane).

Rotburger powstał w 1993 roku dzięki pomocy niemieckich przyjaciół właściciela, którzy przekazali mu technologię wyrobu piwa. Dlatego warzy się tu wyłącznie w stylu niemieckim i, przynajmniej jak na razie, nie są planowane żadne zmiany. Sama nazwa browaru jest zresztą "zniemczoną" nazwą miejscowości, w której się on znajduje: Pilisvörösvár, czyli Czerwony Zamek (inna niemiecka wersja nazwy to Werischwar).

fot. Kiriwina
Dowiedzieliśmy się, że na Węgrzech nie ma, póki co, dużej kultury picia piwa: najważniejsze, by było zimne i goryczkowe (moim zdaniem i tak nieźle), dlatego małych browarów jest jak na razie niewiele. Była na nie moda w latach dziewięćdziesiątych, ale nie wytrzymały konkurencji koncernów oraz coraz większych podatków. Na chwilę obecną zostało ich koło pięćdziesięciu. Moda na rzemieślnicze piwa odradza się, ale bardzo powoli.

W Rotburgerze warzy się około 1000 l dziennie, część sprzedawana jest w petach.

Gdyby nie nasz tłumacz, czyli Peti, nie tylko nie wysłuchalibyśmy powyższej historii, ale nawet nie zamówilibyśmy piwa. Na szczęście udało się pokonać barierę językową i mogliśmy spróbować miejscowych specjałów: jasnego, ciemnego, jasnego niefiltrowanego i półciemnego. Trzy pierwsze były smaczne, choć nie jakieś wyjątkowe: ot, lekkie (nawet wersja ciemna, z jedynie niewielkim palonym posmakiem), nie wyróżniające się piwo. Największe powodzenie miało piwo półciemne: sporo słodsze, nieco cięższe, karmelowe. Uwarzone zostało na dziewiętnastolecie browaru, a ponieważ miało duże powodzenie nie wycofano się z jego produkcji.

fot. Kiriwina
Na tym zakończyła się część oficjalna pierwszego dnia wycieczki. Po rozejściu się do pokoi w hotelu (napisy wyłącznie po węgiersku, co sprawiło, że czuliśmy się jak totalni językowi ignoranci) i zaliczeniu questa z kupnem biletów grupowych na komunikację miejską (który wiązał się z długą wędrówką w poszukiwaniu pętli autobusowej) ruszyliśmy na miasto, by mimo zmęczenia dzielnie przespacerować się piękną promenadą, odkryć uroki zatłoczonych, starych tramwajów, zobaczyć parlament i słynne buty nad Dunajem - oryginalny pomnik ofiar Holocaustu, oraz wśród burzy z piorunami udać się niemal na koniec miasta w poszukiwaniu jedzenia.

Jedzenie dobre, w knajpie Istvantanya, odkrytej dzięki cudom epoki internetu i social media czyli forom, blogom i portalom takim jak fourquare. W środku czysto, miło, po trzy widelce na klienta i kelner popijający koniak za barem. Ceny bardzo przystępne, dzielnica z pewnością nie turystyczna. Czyli miejsce, które na pewno warto odwiedzić.

fot. Kiriwina
Następny dzień zapowiadał się pracowicie: o 9.00 wyjechaliśmy z hotelu by od 9.40 zacząć degustować to, co miał do zaoferowania browar Rizmajer. Bardzo treściwe śniadanie: porter, IPA, dla lubiących słodkości piwo wiśniowe. Restauracja jest dość obszerna, wystrój w stylu "Urządzanie wnętrz? Jakie urządzanie wnętrz?", ogródek no i duża liczba kranów z miejscowymi wyrobami. Sam browar znajduje się nieco dalej, w piwnicach domu właściciela.

fot. Kiriwina
IPA pachniała kwiatowo i lekko cytrusowo, miała mętny, miedziany kolor i była wyjątkowo goryczkowa. Właściwie nie jest to piwo Rizmajera, tylko browaru kontraktowego Hopfanatic uwarzone przy użyciu rizmajerowego sprzętu. Z kolei porter czarny jak noc ale nie bardzo ciężki (pamiętać trzeba, że to porter górnej fermentacji): karmelowy, lekko kawowy, bardzo przyjemny choć nie zaszkodziłaby mu odrobina słodyczy. To flagowy produkt tego browaru, 6,5 procentowe piwo fermentowane przy użyciu angielskich drożdży.

Spróbowaliśmy też piwa wiśniowego, do którego browar dodaje koniaku ze względu na fakt, iż owoce zmniejszają zawartość alkoholu, a zasadą Rizmajera jest unikanie dosładzania wyrobów i używania cukru do podbijania mocy. Dostępne było także piwo kukurydziane (ponad 50% kukurydzy, według właściciela nawet wyroby meksykańskie nie mają tyle), bardzo aromatyczne i ciekawe w smaku.

Wygotowany słód. fot. Mateusz Lech

Właściciel Rizmajera był niezwykle rozmowny i chętnie pokazał nam swoje królestwo. Widać było, że to pasjonat, zadowolony że może się z nami podzielić swoją wiedzą. Chętnie odpowiadał na wszystkie pytania i wielokrotnie podkreślał, że wszystkie produkty są warzone tylko na naturalnych składnikach.

W Rizmajerze używa się przede wszystkim słodu produkowanego na Węgrzech. Jest to o tyle problematyczne, że węgierski słód jest przeznaczony głównie na eksport, więc część składnika trzeba de facto kupować za granicą. Czasami używa się także specjalistycznych słodów belgijskich.

fot. Mateusz Lech
Po obejrzeniu gorącego półproduktu (trafiliśmy na moment filtracji zaraz po gotowaniu chmielu, po której piwo jest spuszczane rurami w dół, do leżakowni) zeszliśmy niżej, gdzie piwo leżakuje od 3 do 7 tygodni (zależnie od rodzaju) oraz jest butelkowane. Niefiltrowane piwo sprzedaje się raczej tylko w samym lokalu ze względu na krótszy termin ważności, filtrowane trafia do butelek (80% sprzedaży to piwa butelkowane).

Standardowo w ofercie jest pięć rodzajów: jasne, miodowo-imbirowo-pomarańczowe (było uwarzone jako produkt sezonowy, ale się przyjęło), porter, kukurydziane oraz wiśniowe. IPA, której mogliśmy spróbować w browarze to, jak już pisałam, piwo uwarzone przez browar kontraktowy, który właśnie się otwiera (za wcześnie przyjechaliśmy, by do niego zajrzeć, ale może następnemu turnusowi się uda).

fot. Mateusz Lech
Rizmajer warzy głównie piwa dolnej fermentacji, wyjątkiem jest porter. Za jednym zamachem powstaje 1300 litrów, z tym, że sama ilość zależy od sezonu (w okresie zimowym schodzi najwyżej 650 l dziennie). Używa się wody miejskiej, z wodociągów. Piwa nie są sprzedawane w supermarketach ze względu na politykę cenową wielkich sieci: produkt z małego browaru stworzony przy użyciu naturalnych składników siłą rzeczy więcej kosztuje.

4-go (dzień po naszej wizycie) piwo miało być poświęcone z okazji dnia św. Floriana. Usłyszeliśmy również po raz drugi historię boomu na małe węgierskie browary kilkanaście lat wcześniej (było ich ponad 300). Wiele z nich splajtowało z powodu podatków i konkurencji koncernów, które narzucały bardzo niskie ceny.

fot. Mateusz Lech
Prosto z Rizmajera wybraliśmy się do centrum, do browaru restauracyjnego Kaltenberg. Właściwie to stwierdzenie powinno wystarczyć za opis. Cóż, byliśmy, zobaczyliśmy, niektórzy nawet posłuchali (niestety oprowadzanie tak dużej grupy w całości skutkowało tym, że większość nie słyszała absolutnie nic), zjedliśmy. To browar dość mocno nastawiony na turystów. Co do jedzenia: cóż, jako że wzięłam opcję wegetariańską nie mogę się wypowiedzieć na temat tego, co dostała reszta. Smażony ser nie był w każdym razie zły.

fot. Kiriwina

Dalszą szczęść dnia przeznaczyliśmy na zwiedzanie, tym razem Wzgórze Zamkowe i okolice. Najpierw chcieliśmy wejść do synagogi (największa w Europie, druga największa na świecie), niestety ze względu na odbywający się w mieście kongres była zamknięta i otoczona kordonem policji. Wdrapaliśmy się zatem na wzgórze żeby podziwiać panoramę Budapesztu.

O ile samo miasto nie robi jakiegoś gigantycznego wrażenia, to fakt iż Buda położona jest wyżej i ma doskonałe punkty widokowe zdecydowanie podnosi jego walory. Mosty, parlament, Dunaj i bazylika św. Stefana widziane z góry, do tego samo "miasteczko" na wzgórzu - naprawdę warto to zobaczyć. Nie udało nam się wejść do kościoła św. Macieja (było już za późno), ale i tak wycieczka była wyjątkowo udana.

fot. Kiriwina

Po części kulturalno-edukacyjnej poszliśmy spotkać się ze znajomymi w Eco Cafe, kawiarni zbierającej bardzo dobre opinie. Ponieważ jednak po drodze spotkaliśmy grupę pod przewodnictwem organizatora wycieczki, która poleciła nam znajdujący się nieopodal mikrobrowar nastąpiła nagła zmiana planów. Tak trafiliśmy do Cactus Juice, knajpki o, podobno, westernowym wystroju, smacznych przekąskach i bardzo ciekawej ofercie piwnej.

fot. Kiriwina

Spróbowaliśmy trzech gatunków piwa: Sharewood, wiśniowego oraz miodowego. To pierwsze naprawdę udane, ciemne, o wysokiej, pulchnej pianie. Pachnie kawowo, w smaku również czuć kawę i nieco torfowych, palonych nut. Śliwkowe z kolei wyglądało jak kompot i podobnie jak kompot, z tym że alkoholowy, smakowało: bardzo dziwne, oryginalne piwo. I, zasadniczo, smaczne. Co do miodowego to zostało ono jednogłośnie okrzyknięte piwem o smaku ogórków kiszonych.

fot. Kiriwina

Dzień trzeci to wizyta w browarze Legenda Sor, otwartym miesiąc wcześniej. Widać było różnicę między tym a poprzednimi browarami: z jednej strony profesjonalny sprzęt (również do butelkowania), z drugiej chaos i nieco bałaganu. Piwowarzy powitali nas bardzo serdecznie, zapewniając, że możemy po części "oficjalnej" bez problemu indywidualnie przechadzać się po browarze i oglądać proces produkcji. A że akurat odbywało się warzenie, było co oglądać.


fot. Kiriwina

W pierwszym pomieszczeniu znajdowały się tanki, w których powstaje brzeczka - mają po 250 l - oraz jeden do gotowania jej z chmielem (chmiel dodawany jest po 10 minutach gotowania, z wyjątkiem chmieli aromatycznych które dodaje się po jakichś 60 minutach, pod sam koniec; piwa są chmielone również na zimno). Z niego piwo przechodzi przez system chłodzenia i spływa do kolejnych pomieszczeń.

Spróbowaliśmy słodów i wąchaliśmy charakterystyczne chmiele Citra i Simcoa, co miało nam ponoć zrekompensować chwilowy brak flagowego produktu Legendy: piwa Poker Face, czyli pale ale. Jeśli można mówić o flagowym produkcie browaru, który istnieje dopiero miesiąc (a podobno już zdobył wielką popularność).

fot. Kiriwina
Brak Poker Face zrekompensowaliśmy sobie innymi specjałami. Ja zaczęłam od Bitumen (RIS) jest czarne, nieprzejrzyste, o bardzo ciekawym zapachu: mocno słodowym i kawowym, zapowiadającym coś gęstego i słodkiego. Tymczasem w smaku jest ono kwaśne i goryczkowe, dopiero pod koniec wybija się ciężki, wręcz porterowy słód. W browarze dostępne jest też piwo wiśniowe (najwyraźniej popularne na Węgrzech), dla mnie nieco za słodkie, bardzo alkoholowe (żałuję, że nie zapytałam właściciela czy do tego też dodają jakiegoś mocniejszego alkoholu).

Najciekawszym dostępnym piwem był Brutal Bitter: bardzo aromatyczny, pachnie mango i cytrusami. Gorzkie, ale nie przesadnie, bardzo dobre piwo. Do domu zabraliśmy ładnych kilka butelek, niestety większość z nich padła ofiarą podróży (albo niezbyt delikatnego obchodzenia się z cudzymi torbami) i do Krakowa dojechały wśród odłamków szkła tylko dwie całe butelki: Brutal oraz Six Fingers, czyli Weizen o herbacianym kolorze, drożdżowym zapachu, lekko kwaskowy, nieco chyba zbyt nasycony CO2.

fot. Kiriwina
Z przykrością opuściliśmy zielony ogródek Legendy i bogactwo jej baru by ruszyć w drogę powrotną. To był naprawdę udany weekend i jeśli o mnie chodzi nie mogę się doczekać kolejnych Beer Concept Tour.

3 komentarze:

  1. Bardzo dobrze trafiłaś z tym wpisem, jako że w przyszłym tygodniu wybieram się do Budapesztu właśnie (we własnym zakresie, nie zorganizowanie). Zobaczymy, które z polecanych przez Ciebie miejsc uda się odwiedzić, a wiele z nich brzmi ciekawie.
    Pozdrawiam
    Rafał

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jak wrażenia? Udało się coś zwiedzić? :)

      Usuń
  2. I wpuścili Was nawet do tanków? Też tak chce!

    OdpowiedzUsuń